2009/02/24

dzień czternasty - niedziela - pewne długie latanie

W końcu czeka nas pewny długi lot. Do domu.

jadą jadą wory,
taśma się ugina,
hej polecimy sobie
z Sydney do Londyna...

(To oczywiście wpływ twórczości Bubusia)



W Tamworth wsiadamy do malego rejsowego samolotu. Przyglądam sięnaszym paralotniowym worom, które powoli wjeżdżają do luku bagażowego.Większość pasażerów samolotu to paralotniarze. Rozpoczyna się naszatrzydziestoparo godzinna podróż. 15000km. Australia żegna nas pięknąpogodą. Nikt do niej głośno nie wzdycha. Jest za oknem, niedostępna,jak z obrazka. A wszystkich nas temat pogody zwyczajnie zmęczył ioczywiste było, że tak nas Austarlia pożegna Samolot z Sydney do Bangkoku leci w poprzek całej Austarlii. Zzielonego i żyznego wybrzeża krajobraz przeradza się w rolniczepłaskie tereny.


Dzień jest piękny, warunki do przelotu wręczpodręcznikowe. Im dalej od wybrzeża tym lepiej, tylko kraina sięwyludnia i pustynnieje. Podstawy humilisa sięgają co najmniej 5000m.Tylko co z tego, skoro siedzimy w samolocie drugie 5000m wyżej?Zbliżamy się do serca Austarlii, po horyzont rozciąga się bezludnybezkres. Bez domów, dróg i śladu cywilizacji. Wyschnięte rzeki,rozlewiska piasku. Busz. Cała powierzchnia ziemi pokryta jestniewysokimi czerwonymi bruzdami, ciagnacymi sie z południowego wschoduna polnocny zachód. Lecimy z prędkością poddźwiękową od dobrejgodziny, a krajobraz się nie zmienia. Tylko chmury wydają mieć wyższepodstawy. Ale jek je wykorzystać, skoro ciągną się w takim terenie?
na lotniskach w Londynie i Warszawie jest technologicznie ibezdusznie. Ultrafunkcjonalnie. Czytelny i prosty labirynt. Pstryk isiedzimy w następnym samolocie. Może to i dobrze, człowiek czuje się wTych przestrzeniach jak intruz i chce je jak najszybciej opuścić.
Tęsknię za domem. Podobno Timi nauczył się w między czasie chodzić.Ciekawi mnie to, co zastanę w skrzynce odbiorczej jak zaloguję swojąpolską komórkę. Znów jest jak przed burzą, tylko ta nie będzie miałanic wspólnego z opadem atmosferycznym.

Akumulatory mam załadowane na maxa, a wiosna już tuż tuż. Pozalataniem, widokami, zapachem deszczu i australijskich prerii jestjeszcze jeden element, który w głowie na dobrze mi zagościł. Toidiotyczna melodyjka ta-lata-ra ta-lata-da. Codziennie rano, budziłemsie i ona juz byla. ta-lata-ra ta-lata-da. Juz dykotowala rytm dnia.Aż do zachodu słońca. Aż do momentu gdy zatkałem uszy stoperami, byspać spokojnie. Mimo stoperów, ona jak w zegarku pojawiała się czasemz znienacka. ta-lata-ra ta-lata-da. Ktoregos razu, na startowisku, gdyprzygotowywaliśmy się do konkurencji uslyszalem znajome ta-lata-rata-lata-da. Ktos je gwizdał. Co to jest, czy jakiś budzik w telefoniea może dzwonek? Dopiero wczoraj, razem z Tomo doszliśmy. To ta-lata-rata-lata-da podrzucił nam, jak kukułka jako, podstępnie mały, czarnobiały ptak nakręcacz...

Dzięki za komentarze i listy, mam nadzieje ze choc trochę oderwałemWas od codzienności zimowej w codzienność deszczową :-)

ta-lata-ra ta-lata-da
Kacper

2009/02/21

dzień trzynasty - sobota - początek i koniec

W tym roku powtorzyl się scenariusz z zeszłego roku. Ostatniego dnia zawodów poszła najlepsza konkurencja, z ta jednak różnicą, że ta konkurencja była jedyną ważną. Kto ją wygra ten wygrywa zawody. Mogło być 8 ważnych konkurencji (wówczas liczyłby się tylko 4 lub 5 najlepsze)



Wreszcie mogę napisać o lataniu. Start w akwarium, w którym 53 paralotnie na raz próbowały przebić się w górę. Przebić przez inwersję, która odpuszczała 400m nad startem. W wielkim kominie 53 paralotnie krążyły szerokim kręgiem. A w środku byo mocniej. Dwie zwitki i wyjeżdżam pod sam sufit inwersji. Wiatru gradientowego nie było prawie wcale - a to oznacza - że najmocniejszy komin bedzie nad samym środkiem góry. Inni piloci obawiali się chyba zawietrznej, której nie było, więc gdy skoczyłem nad (zupełnie płaski i szeroki) środek pasma - kręciłem tylko z dwoma glajtami.



Dalej poszło już z górki. Kilka kominków i jestem pod podstawą na 2000m. Lecę na północ. Po zachodniej stronie standardowo buduje się wielka chmura z deszczem. Obserwuję ją i lecę mocno na wschód. Grupa glajtów leci jej krawędzią i lecąc po prostej zyskuje sporo metrów. Mnie dusi do poziomu krzaków. To był ten moment, gdy źle obstawiłem. Wygrzebałem się z zupełnego parteru po pół godzinie. I tu zmiana, ja minąłem chmurę z deszczem i lecę równo na północ, a mocno z przodu mali i Bubu skaczą daleko na wschód w stronę nowego szlaku. Mnie dzieli wielki błękit do chłopaków.

Trudno lecę dalej. Chmury układają się w zwarty szlak. Tnę po prostej, boję się trochę tych chmur zaczynają się zbijać. Nie podkręcam. na wysokości Bingary zaczyna kropić. Ląduję. A pod samą podstawą, na 3000m śmiałkowie lecą. Zdecydowanie nie sa z cukru, bo ulewny deszcz im nie straszny. Sumo razem z Fiemką zbierają mnie błyskawicznie i jedziemy dalej, za malim i Bubem, którzy w tym czasie byli daleko na wschód od nas, gdyż 20km wcześniej uciekli spod tej chmury.


Finalnie mali ląduje pierwszy, a bubu leci aż do zachodu Słońca i wygrywając task wygrywa zawody. Mali jest pierwszy w klasie sport i drugi w klasie serial, a w klasyfikacji generalnej jest 4. Ja kończę zawody na 13 miejscu z czego się cieszę. W zawodach brało udział 116pilotów.

Teraz zostaje spakować się i wracać. Ale o tym będzie jeszcze jedna opowieść :-)

2009/02/20

dzień dwunasty - piątek - ...

Dziś zaszła duża zmiana. Deszcz przyszedł z zachodniej strony.






Jutro będzie ostatni dzień zawodów i naszego latania, może ostatni dzień będzie pierwszym dniem z ważną konkurencją. Oby. Wczoraj wszyscy 115 piloci wylatali łącznie 700km. Najlepszy pilot z Chin miał 14.1km zaliczonej trasy. Aby konkurencja była ważna 16 pilotów powinno polecieć ponad 30km (każdy) Zwykle to betka, teraz 30km wydaje się nieosiągalne. Jumbo dobrze oszacował te liczby, dzięki czemu wygrał dla naszego teamu beczkę piwa w Hotelu Royal.
Znowu będziemy zaklinać pogodę. Musimy zminic metode. Moze uda się śpiewem? Nie pociesza mnie to, ze pojutrze na pewno będzie lotna pogoda i bedziemy latać. Moze dlatego, ze lecieć będziemy 26h dystans 15000km. Samolotem. Do domu.

2009/02/19

dzień jedenasty - czwartek - przyczajona burza, ukryty deszcz.


Wyjechalem na gore i nie chcialem patrzec na wschód. Chmura była paskudna. Kilka km od nas stała ściana deszczu. Z drugiej, zachodniej strony niebo wyglądało wspaniale. Szlaki chmur po horyzont, wysokie podstawy i dobra widoczność.


Organizator postanowił rozłozyc konkurncje pod wiatr. Jeden punkt zwrotny 80km na zachod, z duzym cylindrem 20km. Potem konkurencja otwarta.


Ale tak łatwo nie było. Mocny wiatr i deszcz pokrzyzowal mi szyki. Przez chwile leciałem w deszczu. Organizator nie przerwal konkurencji, mimo ze za plecami lalo jak z cebra. Poszla paczka, sporo osób wyskładało. Gdy ucieklem staralem sie leciec nsko, na wypadek, gdyby chmury zaczely sie za bardzo rozbudowywac. Gdy zobaczylem na trasie przed sobą kolejny deszcz zwątpiłem. Pomyslalem ze polece niespiesznie... i po chwili byłem na ziemi. Kurcze mam nadzieje, ze napisze tu kiedys ze lataliśmy bez deszczu.


Wróciłem ze na start i tym razem niebo wyglądało lepiej. Szkoda że poza konkurncją.
O 18 wykręciliśmy się z malim i Dominikiem pod podstawy. Do zachodu godzina, niebyło sensu lecieć na przelot, więc można było w końcu nacieszyć się lataniem.


W ciszy i spokoju, bez spręża i obowiązku. Zdjęcie powyżej zrobił Dominik (ten na czerwonym to ja:-)


Kręciłęm się po okolicy i cieszyłem się widokiem szlaku przed sobą. Był dosoknały. Jak marzenie. Moze jutro bedzie lepiej i polecimy pod takimi szlakami cały dzień?

2009/02/18

dzień dziesiąty - środa - znów o deszczu

kilka migawek. Jakość dosyć paskudna, ale taką tylko dysponuję. Pierwsze video, to droga na start. czasem jeździmy starym wielkim nissanem. To w zasadzie wielki czołg. Ladujemy ile wlezie i jazda na górę. Wesoło jest :-)

(video w trakcie przekazywania...)

Tak wygląda atmosfera na startowisku, gdy wszyscy już się wstępnie wyszpeili i czekają na odprawę.

A teraz o lataniu. W końcu :-) Dosyć długo czekałem na dobry wiatr na wschodnim starcie. W końcu po pół godzinie przeniosłem się na start zachodni. Po oderwaniu się od ziemi okazało się że w stabilu mam splątane linki przez jakiś patyk. Trzeba kręcić w prawo, a lewy stabil jest splątany. Próbuję wyciągnąć badyla, ciągnę za linki, zakładam uszy, trzepię i nic. Tylko glajt jest na granicy negatywki. Walczę tak i walczę a tu pierwsza już grupa odchodzi na przelot. Jestem już nisko, w połowie góry. Wiem, że badyla nie wytrzepię i trzeba lądować. Wykręcam się nad start i ląduję na górze.

Gdy wystartowałem drugi raz i wyskrobałem się jakieś 500m nad start, na południu - w kierunku Manilli, gdzie był pierwszy punkt zwrotny budowały się wielkie chmury i stala ściana deszczu (jakieś 5km za manillą). Wiedziałem że to kwestia minut i konkurencja będzie odwołana. Poleciałem więc za Tomo w stronę Barraby. Po chwili usłyszałem znajome "Task is stopped" Uleciałem jakieś 10km i posadziło mnie na ziemi. Po chwili zrobiło się ciemno i zaczęło padać. Mialem więcej szczęścia od Tomo, który musiał w ostrej spirali uciekać spod ssawki, a gdy wracał na drogę kompletnie zmókł w ulewnym deszczu. Dotarliśmy do Manilli i dalej było jak zwykle (czyaj manilli zycie nocne)

2009/02/17

Manilli życie nocne


Zycie wieczorne powinno w Manilli wygladac mniej wiecej tak. Wracamy z przelotu, spotykamy sie pod barem.



Czekam wiecznosc na jedzenie, wreszcie jest. Tu akurat wolowina po seczuańsku.


Następnie jeszcze zakąska w postaci Krewete w cieście na głębokim oleju.
Następnie idziemy do Pubu w hotelu Royal.


No i tu sie okazuje ze znowu jest przyjecie... trzeba jeść. Ja akurat nie mialem juz sily na jedzenie (co mnie samego zadziwilo)

Następnie z ogródka przenosimy sie do środka pubu. Więc trzeba strzelić kolenjgo skunera, za jutrzejszy warun.
W barze jest z nami Rysiek. (na zdjeciach wyzej i nizej w czerwonej koszulce) Polak z Brisbane, który dołączył do nas na czas zawodów (wczoraj przyjechał) Wyjechał z Polski jak miał 3 lata tuz po wojnie, w Polsce nie był nigdy. A mówi piękną polszczyzną, bez grama akcentu. Czasem brakuje mu słowa, ale i tak mówi lepiej niż nie jeden nasz polityk.


No i siedzimy w tym pubie zamawiając warun na jutro. az sie zupelnie sciemni i lepiej jest wrocic do wioski.
Jazda na farme trwa kilkanascie minut, (15km drogą szutrową)

Na farmie cisza.


Slychac tylko klikanie w komputerki. Dzis na szczescie internet obrodzil i darzy nas swym zasiegiem :-)

Nawet jak juz sie pójdzie spac, to trzeba z internetu czerpać garściami, bo rano juz go moze nie byc.

jeszcze tylko ząbki trzeba umyć,
Mój niepozorny mały aparacik zadziwia mnie. Niby takie male glupiatko, a mozna wiele z niego wycisnąć :-) No dobra. warun uwazam za zaklęty... dobranoc.

dzień dziewiąty - wtorek - odmiana

Dziś rano obudził mnie delikatny, cichuteńko stukający w dach naszego baraku deszcz. Był zupełnie inny niż ten, który męczył nas w ostatnie dni. Szczelnie przykrywa całą Farmę wyciszając inne dźwięki, czule kołysała do sny kazdego, kto się obudził. Przedział naszego barako-wagonu spał znacznie dłużej... a na tarasie czekała na nas żaba.

Jak kazda zaba, przyciaga kazdy obiektyw. Zaby to najczesciej walkowany temat na konkursach foto o tematyce przyrodniczej. Tak jak "stairway to heaven" to obowiazkowa pozycja szkolna mlodego gitarzysty. No się zaczęło...

Żaba cierpliwie pozowała. Co chwile zmieniała pozycję, wskakiwała na krzesło, albo pod ścianę. Wyrwała, zielona modelka...

Dochodzi 13. Czekamy na ostateczną decyzję organizatora - czy będzie dziś task. Są jeszcze tacy, ktorzy maja sile dyskutowac. Wiekszosc tematow juz zostala przerobiona (w deszczu) - trzeba po porstu przeczekć, np na ganku w podcieniu...

Ponieważ droga jest mokra przed 13 nie możemy wjeżdżać na górę, aby nie rozwalić nawierzchni (szutrowo - gliniastej). Jak na razie przestało padać, niebo jest w kratkę. Jak tylko wychodzi słońce, robi się upalnie, wilgotno i niebo pekluje się na nowo. Taki rytm dnia. W końcu jest decyzja "the day is canselled" ale i tak jedziemy na górę. Jest dobrze, tylko na północy buduje sie burza. Opcje są dwie - albo leciec od razu przed tym jak się rozwieje i trochę powisieć nad górą jak balonik, by zaraz lecieć na lądowisko (by uciec przed szkwałami i deszczem) albo czekać...
Wybieram opcję drugą. Czekam nie wiadomo na co. Kilku naszych poleciało na farmę (lądowanie w pionie) O 16 nie mam juz spreza - moge poleciec na farme i liczyc na to, ze mnie nie zwieje w krzaki, albo czekac dalej.
W końcu poddaję się i zjezdzam na farmę. Pakujemy się i gnamy do miasta. Dzis jest party. Moze w koncu zabalujemy wystarczająco i jutro bedzie latanie. Na to licze, bo w koncu chcialbym napisac o tym jak tu sie lata. Relacja ze sposobu spędzania wieczorów jescze dziś - od jutra nie będzie na to czasu, no... bo będzie latane :-))

2009/02/16

dzień ósmy - poniedziałek - deszcze niespokojne

Dzień przywitał nas słonecznie. Było trochę chmur, ale spokojna i bezwietrzna pogoda nastrajała pozytywnie. Ok 10 dostaliśmy wiadomość o tym, że "the day is cancelled " bo na pewno się rozwieje i będzie padać deszcz. Jeśli uda się polatać, to trzeba na górę jechać od razu.


Więc ruszyliśmy.

Na górze szlaki cumulusów zachęcały. Po horyzont, jak w marzeniu. Ale nikt z nas nie nazywa się Nevil Hulett, aby latać przy tak mocnym wietrze. Trochę więc wujowaliśmy na górze, czas był spędzany. Teraz jesteśmy na dole. Wszyscy nadzwyczaj spokojni. Chyba przywykli do nadzwyczajnejnego klimatu australijskiego, który gwarantuje pogodę do latania. Jutro jedziemy nad morze, jeśli będzie powtórka z rozrywki. Teraz zaczyna padać...

2009/02/15

dzień siódmy - niedziela - kolejny dzień uziemienia



Chodzimy w kółko. Chodzimy, a mieliśmy latać. Mocno wieje, a niebo straszy coraz to innymi chmurami rozpościerając groźne, sino granatowe pióra. Kilka dni temu, gdy temperatura sięgała czterdziestu kilku stopni wszyscy czekaliśmy na deszcz, który miał przynieść ochłodzenie i świeżej rześkie powietrze. Deszcz przyszedł po czasie i zaległ na dobre. Trudno ruszyć się gdziekolwiek, organizator trzyma nas na standby'u - co zrobić? Wszyscy wierzymy, że wie co robi. Prognozy są paskudne, tym bardziej trudno wierzyć, ze jeszcze będziemy latać. Magiczna atmosfera pomału zamienia się w zły sen, bohaterom zawsze uśmiechniętym brakuje uśmiechu.

Informacja o zdobytej nagrodzie wydaje mi się nierealna. Dotyczy innej rzeczywistości. Oczywiście cieszę się nią, ale nie mogę jej dotknąć. Zyję farmowym rytmem i dzielę wspólne emocje wszystkich 110 piltów. Brakuje mi mojej rodziny, brakuje mi akcji. A moze po prostu muszę zjeść wielkiego, tłustego steka?

dzien szósty - sobota - grom z jasnego nieba

W Manilli pochłonęła mnie niezwykła i zupełnie odmienna od codzienności atmosfera zawodów. Wraz z pilotami z różnych zakątków świata żyję innymi niż zwykle problemami i emocjami, schowany przed światem w magicznej kryjówce. Pochłaniają mnie noszenia, krawaty i szlaki cumulusów. Miejsca gdzie się wykręca komin lub występują spłuczki. Klimat zawodów jest zawsze taki sam. To jednym słowem azyl. Właśnie dla niego, zlatujemy się do położonej gdzieś na Australijskiej prerii małej miejscowości, gdzie oprócz małej górki i latania nie ma nic. Czasem, na chwilę i nie wiadomo skąd pojawia się sieć internetowa, wpatrujemy się wówczas w mapy z prognozą pogody, próbują odklinać deszcz. Wszyscy jesteśmy daleko od przesuniętej w czasie o 10 godzin i 15000km rzeczywistości pozostawionej w domu...

I w tych okolicznościach spada na mnie jak grom z jasnego nieba informacja o otrzymanej nagrodzie w konkursie World Press Photo. Informację odbieram na drugi dzień po ogłoszeniu oficjalnych wyników. Chodzę zakręcony cały dzień, potykając się o wszystko i chyba jako jedny trochę się cieszę, ze nie ma dziś konkurencji i pada deszcz...

Link do zdjęć

bardzo dziękuję za wszystkie miłe słowa :-) pozdrowienia z deszczowej Austarlii!

2009/02/14

Dzień piąty – piątek - rejestracja.

Wczoraj Bubuś i Heniek polecieli ok. 240 w linii prostej. Wg systemu XCC mają ponad 255km. Wrócili późno w nocy, mimo że Skeeta podążał za nimi dzielnie ze zwózką.
W trakcie wczorajszego lotu przypomniałem sobie wszystkie wnioski wyciągnięte z zeszłorocznego fruwania po Australijskim niebie. Nic to, następnym razem będzie lepiej, wynik 65km to cena jaką zapłaciłem za wczorajszą nonszalancję.

Przyjechała Linh z Wietnamu, która jest zawsze taka sama. Uśmiechnięta i ciekawa świata. Przyjechał też Stefan, którego dawno nie widziałem, oraz cała grupa pilotów z najróżniejszych miejsc. Część to starzy znajomi sprzed roku, część znam z innych zawodów.



Na razie łazimy po farmie zwiedzając coraz głębsze zakątki. Dokładnie obejrzałem winnicę i starą szopę. Jak nie będzie latania, będę zwiedzał budynki za szopą. Ale tak tylko sobie o tym piszę, bo już się cieszę na latanie, w które mocno wierzę, gdyż prognozy nie są zbyt optymistyczne…