fot. Hubert Kowalski
W listopadzie w Bir, u podnóża Himalajów, jest ciepło i przyjemnie. W południe temperatura osiąga 23°C, wieje lekki wiaterek i zawsze są warunki do latania. W ciągu dnia w górach budują się kremowe cumulusy, a w nocy na niebie pojawiają się oszałamiające gwiazdy. To jedno z najwspanialszych miejsc do latania na świecie.
Loty wykonuje się wzdłuż grani, która ciągnie się dziesiątkami kilometrów z południowego wschodu na północny zachód, miejscami osiągając 6000m. Grań jest południową ścianą Himalajów. Przed nią, w stronę południa rozciągają się bezkresne równiny pokryte polami ryżowymi, od północy góry po horyzont, a za nimi Tybet.
Oprócz typowej wioski Hinduskiej, w Bir znajduje się tu Kolonia Uchodźców Tybetańskich (Bir Tibetan Colony) w której się zatrzymaliśmy. Rano budziło nas słońce i czaj serwowany przez skośnookich, uśmiechniętych gospodarzy. Można było rozsmakować się w obfitej tybetańskiej kuchni z pysznymi pierogami momo, springrollami, lanymi kluseczkami i świeżą baraniną. Tybetańczycy zachwycili nas. Są wykształceni, ciekawi świata i ludzi. Nasi gospodarze wiedzieli gdzie jest Gdańsk, znali naszą historię walki z komuną.
Po zawodach zrobiliśmy sobie jeden dzień przerwy w lataniu i udaliśmy się z odwiedzinami do samego Dalajlamy, który mieszka w klasztorze w Dharamshali, miejscowości położonej w górach, 40 km w linii prostej na zachód od Bir. Można tam dolecieć na paralotni i jest to popularna trasa. Ze względu na krótkotrwałą termikę (zwykle 3-4 godziny) piloci wybierają się tam z opcją noclegową i wracają następnego dnia. Niestety, Mistrza nie było w domu.
Do dziś mam w głowie wspomnienie jak sen... W trakcie lotów widywałem wielkie ptaki szybujące nad naszymi głowami, ale kiedy okazało się, że są to sępy szare... to zrobiło się trochę mniej przyjemnie. Nie zdarzyło się, aby ptaki zaatakowały paralotniarza. Były ciekawe, obserwowały nas, a czasem były zupełnie obojętne. Zdarzyło mi się wlatywać w noszenie, w którym krążyło kilkanaście ptaków. Wznosiliśmy się razem, skrzydło w skrzydło. Nigdy nie zapomnę wrażenia, gdy wraz z chmarą ptaków wszedłem w podstawę i ptaki nikły z oczu. Wierzyłem w ich słuch i zmysły. O zderzeniu i o tym, że ptak po linkach zsuwa mi się na głowę, nie chcę nawet myśleć... Generalnie, gdy osiągaliśmy pułap chmur, część z nich odlatywała dalej do następnej góry, część zostawała w okolicy noszenia. Fantastyczne przeżycie. Zdarzało się, że nasi „bracia mniejsi” (rozpiętość skrzydeł do około 3 m) dotrzymywali mi towarzystwa przez spory kawał lotu. Ignorowali popełniane przeze mnie błędy (w najgorszym duszeniu) i dopiero, gdy robiło się groźnie nisko, odlatywali do najbliższego noszenia... by poczekać, aż ciepłe powietrze wyniesie także i mnie nieco wyżej. Wówczas ptaki zachowywały się znowu wedle własnego widzimisię. Niektóre usadawiały się jakby o piętro wyżej nad skrzydłem, a co jakiś czas któryś z nich zlatywał do pozycji równoległej (kilka metrów obok), jakby tylko po to, by mi się dobrze przyjrzeć. Ptaszysko szybowało, wykrzywiało głowę i cały czas badawczo zerkało w moim kierunku. Nie wiem czemu tak było. Czy sępy były ciekawe większego, niegroźnego i powolnego brata i kurtuazyjnie odprowadzały mnie na skraj swojego terytorium? Albo po prostu były syte, nie miały co robić i latały dla czystej przyjemności, dla zabawy. A może wręcz przeciwnie? czekały na błąd i łatwą przekąskę? Nie dowiem się co tam kombinowały, ale dzięki temu i ja miałem szczęście podpatrywania tych znakomitych lotników w akcji (na ogół jakby zawieszonych w bezruchu) i to niemal w zasięgu ręki.
W mistrzostwach wzięło udział 78 paralotniarzy z całego świata, jeśli nie liczyć osób towarzyszących. Miejscowa ludność ekscytowała się zawodami nie mniej niż my, a ich żywe zainteresowanie bardzo podnosiło nas na duchu. Dzieci, dorośli, żołnierze i mnisi, Hindusi i Tybetańczycy i Bóg wie kto jeszcze z napięciem śledzili każdy nasz ruch, cieszyli się sukcesami i martwili porażkami.
Tybetańscy żyją w zgodzie z miejscową ludnością i wcale nie odnosi się wrażenia, aby byli uchodźcami z negatywnymi konotacjami. Nie powinno to dziwić, zważywszy, że żyją w tym miejscu niemal pół wieku. Budują klasztory, szkoły i nowe kolonie. Doznania w trakcie lotów, feria barw, dźwięków i kolorów indyjskich ulic oraz niezwykła kultura Tybetańska sprawiły, że do Bir będę chciał wracać jeszcze nie raz
Kacper Kowalski, jesień 2004
to jest wspomnienie relacji jaką przygotowałem do magazynu Cross Country bezpośrednio po wyprawie w 2004 roku.
OdpowiedzUsuń